Koncert Tomka Szweda w "Arsusie" i Wigilia Country w Alamo
Warszawa przywitała mnie pierwszymi, nieśmiałymi jeszcze, płatkami śniegu. Pomyślałam... no "nieźle" się zaczyna. Tak oto stolica wita Łódź. ;) Chłód wieczoru grudniowego wzmógł jedyną, w tym momencie słuszną myśl, aby jak najszybciej dotrzeć do Ośrodka Kultury "Arsus". Pogawędka z Panem szatniarzem skróciła czas oczekiwania na to, co miało wydarzyć się o godz. 19.
Tomasz Szwed miał nas przekonać, że "Będzie dobrze". Specjalnie nie musiał się wysilać, bo już kontakt z Jego uśmiechniętym, ciepłym obliczem był obietnicą, że inaczej być nie może. :)
Witając wszystkich w przestronnej, dobrze technicznie przygotowanej i... o czym nie zająknął się ni słowem ;), klimatyzowanej sali ;), z sentymentem wspominał o swoim scenicznym "raczkowaniu" pod koniec lat 70. z zespołem "Tender", właśnie na deskach tegoż "Arsusa" (hołdując zasadzie... "powrócisz tu!"... ).
Zaprosił nas do muzyczno-poetyckiej oazy wyciszenia i refleksji, położonej z dala od miejsc, gdzie króluje wszech obecny rozgwar. Poprowadził ścieżkami, będącymi "echem" Jego własnych przeżyć i obserwacji oraz doświadczeń wielu osób, które skrzyżowały z Nim swoje losy. Odkrywał korytarze zdarzeń, które i naszym mogą być udziałem. Opowiadał o sprawach, wydawałoby się, tak oczywistych, tak "prostych", tak życiowych... a jednako nie do końca dla wszystkich zrozumiałych.
O tym, żeby zachować odstęp, nie tylko na drodze, ale i w życiu. Jednocześnie nie dopuszczając do "usypywania", dzielących ludzi, "zasp".
O potrzebie uczuć, niestety niekiedy niewłaściwie lokowanych, jak w przypadku pewnej country girl, której złamał serce pewien przybysz znikąd.
O tym, że każdemu potrzeba słodyczy i że miło jest być czyjąś "czekoladą pełno mleczną, jak powietrze i jak woda, tak konieczną".
O ludziach, którzy nierzadko na własne życzenie, przegrali życie. I o tych, doceniających znaczenie słów, że "dobrze jest, gdy jest robota".
O artystach "duszących" się w knajpach, gdzie Ich muzyka jest jedynie zbytecznym dodatkiem.
O tym, że i jednorazowa "przygoda" ;) w przydrożnym barze odkryje nam jakąś prawdę o nas, a kelnerka Aldona z czasem przestanie być początkująca.
Zafundował nam przejażdżkę ciężarówką i ciągnikiem siodłowym marki Kamaz, uczulając na "niebezpieczeństwa" ;) czyhające na kierowców tychże wehikułów.
Ubolewał, że już "prawie nie ma polskich kowboi".
Przypominał o wartości pisania listów.
Sprawił niespodziankę kilkoma, bardzo lirycznymi, nowymi piosenkami. A "Pastorałką podróżną" przywołał ducha zbliżających się świąt.
Każdy znalazł coś dla siebie... kierowcy, leśnicy, kolejarze, żeglarze, przeciętni Nowakowie (bo wbrew przekonaniom, to ich jest statystycznie więcej niż Kowalskich)...
Zagościliśmy nawet na Szwedowym ganku, z radością majtając nogami i rozprawiając o cieniu kota o zachodzie słońca. :)
Jak zwykle Szwed stworzył przyjazny każdemu "mikroklimat", pełen słońca, dobrych emocji i odprężenia, ucząc wrażliwości na słowa i dźwięki, i nadając im znaczenia. :)
"Ostrzegam" ;) jednak przy okazji... nigdy, ale to przenigdy nie mówcie do Szweda "Misiu" i nie siadajcie na Jego stetsonie!!... bo możecie odczuć to boleśnie... ;) ;)
Można by jeszcze wiele rozprawiać o tym spotkaniu. Nieobecnych zachęcam do udziału w przyszłym roku. Bo trzeba to po prostu samemu przeżyć!!
Pozwolę sobie dodać, że jestem oczarowana wirtuozerią Janusza Tytmana, Jego magicznym związkiem z instrumentem. Tytman i mandolina tworzą jedność. To radość grania w czystej formie, nie ustępująca radości słuchania. :) :)
Niestety ramy czasowe, ograniczające naszą bytność w "Arsusie", spowodowały, że Szwed nie zdążył poczęstować nas wszystkimi smakołykami ze "szwedzkiego stołu". Osobiście czułam niedosyt. A, pomna koncertu grudniowego A. D. 2008, naszła mnie taka refleksja, że pomimo bardziej sprzyjających warunków lokalowych, rozmiary sali i scena na podwyższeniu, stworzyły dystans, którego próżno doszukiwać się na "Oczkowych" koncertach. Nie było już tak rodzinnie, bo dodatkowo wśród przybyłych, stali bywalcy grudniowych koncertów stanowili niewielką grupę (poprawcie się na przyszłość! ;) ). Z tego to powodu pieśni masowe, tak lubiane przez Szweda i niejako integrujące Go z publicznością, wypadły nienajlepiej.
Ale oto następnego dnia... w restauracji "Milano" przy ul. Wyszogrodzkiej, która na ten jeden wieczór przybrała imię "Alamo", odbyło się coroczne spotkanie opłatkowe braci country'owej. Oczy cieszyła pięknie przystrojona sala i niezwykłość stołu wigilijnego, z ledwością mieszczącego wszelakiej maści śledzie, sałatki, ciasta, owoce, przepyszne placuszki i inne smakowitości. Niecodzienne wrażenie robił pół metrowej długości łosoś, "wylegujący się" w "centralnym" miejscu stołu.
Strawa cielesna była zapewniona, a o tę duchową mieli zadbać przybyli do "Alamo" artyści.
Po ceremonii składania życzeń i dzielenia się... chlebem, głos zabrał Tomasz Szwed i Jego gitara. I poczułam, że wraca ta rodzinna atmosfera. Wszyscy z ochotą wtórowali artyście.
Po Szwedzie "pałeczkę przejął" Michał "Lonstar" Łuszczyński, który podzielił się swoją definicją muzyki country: "Country to życie. Jeżeli piosenki nie opowiadają o życiu, to nie jest country". Dla mnie zawsze było to i jest jak najbardziej oczywiste. Każda piosenka Lonstara ma swoją własną historię narodzin. Z ciekawością przysłuchiwałam się tym opowieściom. "Pokazał" inną stronę "Cichej nocy", którą ludzie potrafią bez problemu tak głupio zmienić w "Głośną cichą noc", wspomniał niedawno zmarłego Petera Dulę, zapraszając do Koszyc na koncert poświęcony Jego pamięci. Po kilku piosenkach zrobiło się jednak jakoś bardzo smutno, aż za smutno, zważywszy na okoliczności, które nas tu przywiodły. I wtedy zaśpiewał piosenkę, która diametralnie zmieniła klimat i została przyjęta z ogromnym aplauzem. A zaczynała się mniej więcej od słów... "Teraz każda "krowa" jedzie do Mrągowa... " (dodam od siebie... miast mecyje po polu śpiewać ;) ), traktująca o tym, co od kilku lat dzieje się na scenie mrągowskiego amfiteatru. Towarzyszem Lonstara w tej muzycznej podróży był Rafał Oryńczak, który znakomicie ubarwiał ją grą na harmonijce ustnej. :) Mmmm... ach te dźwięki harmonijki...
Kapitalną niespodziankę zgotował zespół Dancing Riders. Pojawienie się Świętego Mikołaja, Pani Mikołajowej i roztańczonych elfów, obudziło w każdym dzieciaka, na co dzień, przez większość, głęboko skrywanego. Pozwoliło powrócić do lat dziecinnych, kiedy wiara w Mikołaja dodawała świętom kolorytu i rodziła w sercach dziecięcych ufność spełniania marzeń. Ale największą furorę zrobiła ożywiona choinka, dorównująca w pląsach pomocnikom Świętego. :) Śmiechom, oklaskom i okrzykom radości nie było końca.
Czapki z głów przed Dancing Riders! :)
Obserwowałam wszystkich z boku. Miło było widzieć uśmiechnięte twarze i spontaniczne powitania. Niektórzy widzieli się po raz pierwszy od roku. Znają już swoje rodziny, radości i bolączki. A zaczęło się od... country.
Muzyka, podobno, łagodzi obyczaje (hmmm... różnie z tym bywa). Na pewno łączy, bo muzyka, to klucz do serca...
To były dwa dni, bardzo ciepłe, choć grudniowe... :)
Barbara Knappik